piątek, 16 września 2016

Kartka nr 22. "We shed so many dreams, I'll let them fade away."


Zasypiałem tak wiele razy, nie martwiąc się o naszą przyszłość. Byłem tak bardzo jej pewien, że nie odczuwałem nawet namiastki niepokoju. To było, aż niedorzeczne, że nie towarzyszył mi żaden lęk. Życie przecież jest takie nieprzewidywalne, tyle rzeczy dzieje się każdego dnia, tak wiele tragedii, katastrof, wszystkiego, co najgorsze mógłby sobie wyobrazić człowiek. A jednak potrafiłem być ponadto. Trwać w swojej mydlanej bańce przepełnionej szczęściem. Byłem zakochanym chłopcem z planami na przyszłość. Mając Ciebie, czułem, że mam wszystko. I nawet do głowy, by mi nie przyszło, że pewnego dnia mogłabyś zostać tylko Ty. Sama. Beze mnie...

Walentynki. Czy jak kobieta mówi, że nie powinniśmy robić z tego wielkiego halo i uważać ten dzień za całkiem zwyczajny, to należy jej słuchać? Mimo mojego długiego stażu w związku z Ivette, mam mętlik w głowie, z tego powodu. Bo właśnie to usłyszałem od niej poprzedniego wieczoru: nie róbmy z tego wielkiego halo. Co to ma znaczyć? W zeszłym roku świętowaliśmy ten dzień na całego. Były czerwone róże, słodkie misie, świece, kolacja i dużo seksu. Dziś rano po prostu wstała, zrobiła śniadanie i kawę. 14 lutego naprawdę zaczął się zwyczajnie. Tylko ja miałem wrażenie, że w naszym mieszkaniu została ukryta tykająca bomba ze specjalnym włącznikiem i gdy tylko do końca dnia nie zorganizuję czegoś MEGA romantycznego, wszystko wybuchnie. Albo przesadzałem. Istniała też taka możliwość. Poza tym, od kilku dni, nie czuję się zbyt dobrze, bo złapałem jakiegoś cholernego wirusa, dlatego moje myślenie również szwankuje. Po prostu świetnie.
- Chcesz coś ze sklepu? - Zapytała mnie, zapinając swój zimowy płaszcz.
- Przydałby mi się jakiś porządny syrop na kaszel.
- Przydałby ci się raczej lekarz – stwierdziła z przekonaniem, na co wywróciłem teatralnie oczami.
- Nie będę szedł do lekarza z głupim przeziębieniem. Już ci to tłumaczyłem.
- Wolisz się z nim męczyć przez miesiąc.
- Nie przesadzaj. To tylko kaszel.
- Jak chcesz – wzruszyła ramionami, rezygnując z dalszej dyskusji. Truła mi o tym od tygodnia, więc pewnie sama miała dosyć swojego gadania. Pokręciłem do siebie głową, kiedy już wyszła. Mam nadzieję, że mimo wszystko kupi mi ten syrop. Nie może być, aż tak okrutna, prawda?
Naciągnąłem na siebie koc i wróciłem do oglądania telewizji. Wszystkie programy przypominały o Dniu Świętego Walentego. A ja naprawdę mam to ignorować? Niby jak nie robić z tego wielkiego halo, gdy wszędzie dookoła o tym trąbią. Muszę coś wymyślić. Ciekawe, co przygotował Bill? Zawsze był większym romantykiem ode mnie, więc już ma pewnie wszystko zapięte na ostatni guzik. Udałbym się do niego po złotą radę, ale duma mi na to nie pozwala. Chcę sam stanąć na wysokości zadania. Wyłączyłem się na dłuższy czas, rozmyślając o kwiatkach, romantycznej muzyce i jakichś misiach. Dopiero dzwonek do drzwi sprowadził mnie na ziemię. Zmarszczyłem brwi, nie spodziewając się dzisiaj żadnych odwiedzin, ale nawet nie zdążyłem się podnieść z kanapy. Nieoczekiwany gość postanowił sam się obsłużyć. Poderwałem się gwałtownie, zapominając od razu o swoim podłym samopoczuciu. Moja matka, we własnej osobie, stała w moim salonie.
- Dzień dobry – zaćwierkała, swoim pełnym entuzjazmu głosem. - Zawsze tak wyglądasz, czy to tylko dzisiaj? - Skrzywiła się lekko, lustrując mnie z góry na dół. Chwilę mi zajęło, nim wyszedłem z szoku. Wyłączyłem telewizor.
- Co ty tutaj robisz? - Wykrztusiłem, nadal patrząc na nią, jakby spadła z nieba. A właściwie... to z piekła. Nie cierpię niezapowiedzianych wizyt rodziców. To nigdy nie wróży nic dobrego. Przeciwnie, zawsze psuje wszystko.
- Miałam coś do załatwienia w mieście, więc pomyślałam, że się u was zatrzymam. - Odparła, jak gdyby nigdy nic, a ja jeszcze długo analizowałem jej słowa. Co to znaczy, że się u nas zatrzyma!? Czy to znaczy, że zostanie na dłużej!? Ale jak to!? - Dobrze się czujesz? Nie wyglądasz najlepiej, synu. - Podeszła w końcu do mnie i przyłożyła mi rękę do czoła. - Hm, temperatura w normie. Ale blady jesteś strasznie. Chyba coś cię łapie. Gdzie jest Ivette? Chyba nie pracuje znowu? Czy nie miała zrezygnować? - Zasypała mnie pytaniami, a ja nie wiedziałem już, na które najpierw powinienem odpowiedzieć. Podrapałem się bezradnie po głowie, w ostateczności, gubiąc wątek. - Martwię się o was.
- Przecież wszystko u nas dobrze, mamo – mruknąłem, podążając za nią wzrokiem. Nie potrafiła ustać na miejscu. Okrążyła cały salon, zaglądając w każdy kąt. Co najmniej, jakbym ukrywał gdzieś swoją narzeczoną za kanapą albo pod stołem. Dopiero gdy tak krążyła, zauważyłem, że trzyma w rękach siatki z zakupami. No tak, to byłoby dziwne, gdyby przyjechała bez niczego. Chyba nawet nie zwróciła uwagi na to, co powiedziałem. Wpadła w swój dziwny, matczyny trans oglądania każdego zakamarka mieszkania. W końcu zniknęła w kuchni. Pociągnąłem nosem, czując, że z wrażenia zaraz mi katar wycieknie. Oficjalnie, poczułem się załamany. Dlaczego akurat dzisiaj postanowiła nas odwiedzić? I dlaczego to zawsze ja, a nie Bill!? Przecież on mieszka naprzeciwko!
- Czy wy w ogóle coś jecie!? - Dobiegł mnie jej krzyk z kuchni. Przewróciłem tylko oczami, nawet nie siląc się na żadną odpowiedź i podniosłem koc z podłogi, który zrzuciłem przy wstawaniu, po czym zacząłem składać go w kostkę. Postanowiłem minimalnie ogarnąć bałagan, jaki zrobiłem, by móc choć trochę zminimalizować marudzenie swojej rodzicielki. Gdy już odłożyłem koc na swoje miejsce, zacząłem zbierać zużyte chusteczki higieniczne, które walały się dookoła. Wziąłem także puste kubki ze stolika i udałem się do kuchni, gdzie moja matka już się rozgościła. Nie wiem, jak ona tego dokonała, ale reklamówki, które ze sobą przyniosła, były już puste, a jedzenie pochowane. Aktualnie ścierała okruchy z blatu. Ivette na pewno się ucieszy, że jej przyszła teściowa przejęła władzę w naszym mieszkaniu. Bez słowa wyrzuciłem śmieci do kosza, a naczynia umieściłem w zmywarce.
- Dlaczego tu jest tak brudno? Jakbyś mieszkał sam. - Odezwała się ponownie. Westchnąłem ciężko.
- Jest wcześnie, nie zdążyliśmy jeszcze ogarnąć. Iv wyszła do sklepu. Czemu nie poszłaś najpierw do Billa?
- Byłam – wrzuciła wilgotną ścierkę, której przed chwilą używała do zlewu i odwróciła się w moim kierunku. - Otworzyła mi jakaś blondynka.
- To Ash... - Mruknąłem bez przekonania, bo mina mamy nie wróżyła nic dobrego. Marszczyła groźnie czoło i patrzyła na mnie w taki sposób, jakby samym spojrzeniem zamierzała wyssać ze mnie wszystkie informacje. - Przecież mówił ci, że kogoś ma...
- Nie było go. Ona chyba mnie nie rozpoznała.
- Nie znacie się przecież, nic dziwnego. Ash to dobra przyjaciółka Ivette. A przynajmniej kiedyś była dobrą przyjaciółką...
- Kiedyś? - Brwi mojej matki uniosły się, znikając pod jej grzywką. No tak, czemu mnie nie dziwi, że łapie mnie za słówka. Mógłbym czasem więcej myśleć, zanim coś powiem. Ale dzisiaj zdecydowanie to było za trudne. Może jednak mam tę gorączkę?
- Wiesz, jak to bywa...
- Nie bardzo – stwierdziła, w dalszym ciągu nie spuszczając ze mnie swojego przenikliwego wzroku. Jak na zbawienie, usłyszeliśmy, że ktoś w tym momencie wchodzi do mieszkania. Ivette, dzięki Bogu! Chyba bym oszalał, jakbym jeszcze miał tłumaczyć matce tą popapraną sytuację z Billem i Ash. - Iv, kochana! Jak dobrze cię widzieć! - Moja kobieta ledwo zdążyła wejść do kuchni, a już zniknęła w ramionach kochanej rodzicielki. Zdążyłem tylko wyłapać jej zdezorientowane spojrzenie. A oczy miała przy tym wielkie jak spodki od słoików.
- Dzień dobry... Ciebie też. Co za niespodzianka.
- Pomyślałam, że wpadnę do was przy okazji – oznajmiła z zadowoleniem moja matka, wypuszczając w końcu Ivy ze swoich objęć. Szatynka uśmiechnęła się do niej i położyła na stole niewielką reklamówkę z zakupami.
- Szkoda, że nie zadzwoniłaś, przygotowałabym coś.
- Daj spokój, nie będę was jeszcze fatygować. W ogóle się mną nie przejmujcie. Kupiłam parę rzeczy po drodze, więc jakoś sobie poradzimy.
- To świetnie.
- Skoczę do toalety i sprawdzę, czy Bill już wrócił. - Rzekła, wciąż nie tracąc swojego matczynego entuzjazmu i zniknęła za drzwiami, pozostawiając nas w kompletnej ciszy. Ivette nie musiała nic mówić, bym wiedział, że cieszy się z tej wizyty tak samo, jak ja. Obydwoje wielbiliśmy moją matkę, ale niekoniecznie w naszym mieszkaniu. Wtedy wstępował w nią, jakiś potwór i nie łatwo było wytrzymać.
- Powiedziała, że postanowiła się u nas ZATRZYMAĆ – odezwałem się, podkreślając wyraźnie ostatnie słowo, by dotarło do niej, że Simone nie wyjedzie dzisiaj. Ivette uśmiechnęła się tylko krzywo i zaczęła wyjmować produkty z reklamówki. Wydawało mi się, że zapowietrzyła się na dobrą chwilę, gdy otwierając szafkę, owa okazała się pełna. Odwróciła się do mnie, posyłając mi pytające spojrzenie, ale chyba nie musiałem jej odpowiadać. Złożyła usta w dzióbek, kiwając przy tym ze zrozumieniem głową.
- Świetnie.
- Nie łam się, Skarbie. Jest jeszcze Bill. - Pocieszyłem ją, sam żywiąc nadzieję, że moja matka sprawiedliwie podzieli swój czas na obydwóch synów a dzięki temu, będziemy mogli trochę od niej odetchnąć.
- Uwielbiam ją, ale gdy do nas przyjeżdża, doprowadza mnie do szaleństwa.
- Wiem.
- Poza tym, są dzisiaj walentynki. Dlaczego wybrała akurat ten dzień?
- Widocznie nie przywiązuje do tego wagi – stwierdziłem, sam nie bardzo wiedząc, co kierowało moją matką. Ale przynajmniej wiem, że mimo wszystko Ivy brała pod uwagę świętowanie tego dnia. Romantyczna kolacja z teściową? Super. I żadnego seksu, bo przecież, jak gdy matka śpi za ścianą. - Ale poszła teraz do Billa. A Bill ma dziewczynę, której ona jeszcze nie zna. To znaczy, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że skupi się na nich, a my będziemy mieć święty spokój – rzekłem, przyjmując najbardziej optymistyczny scenariusz i podszedłem do niej, by ją objąć. - Poradzimy sobie.
- Wiem. To tylko twoja mama – westchnęła w moją koszulkę. Zaśmialiśmy się obydwoje ze swojego przejęcia tą niezapowiedzianą wizytą. Jesteśmy dorośli, a nadal zachowujemy się jak para nastolatków. To chyba nigdy się nie zmieni.

Jeszcze tego samego dnia moja matka zorganizowała wypasiony obiad. Jeżeli uważałem, że dzięki Billowi, który mieszkał naprzeciwko, zyskamy trochę więcej przestrzeni, byłem w wielkim błędzie. Nasza wspaniała rodzicielka ściągnęła mojego brata wraz ze swoją dziewczyną, do mojego mieszkania. Mieliśmy spędzić najbliższe godziny w piątkę. Ja, Iv, Bill, Ash oraz Simone. Zapowiadała się prawdziwa katastrofa. Tylko czekałem, aż mama zacznie zadawać kłopotliwe pytania i aż wyda się coś, co sprawi, że wszyscy będziemy mieli ochotę zniknąć. Ivette i Ashlee nadal nie odbudowały swojej relacji na tyle, aby nie było między nimi spiętej atmosfery. Patrzyły na siebie z dystansem. Ten, kto je znał, od razu by zauważył. Na szczęście mama nigdy wcześniej nie widziała ich razem, więc nie miała żadnego porównania.
- Mogłaś zaprosić swojego brata, Iv – rzuciła w pewnej chwili, w kierunku mojej narzeczonej a ja prawie się zakrztusiłem przeżuwanym ziemniakiem. Zaczyna się. - Tom mówił mi, że jest twoim bliźniakiem. To niesamowite. I ciekawa zbieżność. - Kontynuowała, podczas gdy Ivette zachowawczo milczała, jedynie uśmiechając się i kiwając głową. Bill od razu się spiął. Zacząłem intensywnie myśleć nad zmianą tematu, ale jak na złość nic nie przychodziło mi do głowy. - Też łączy was taka specyficzna więź jak Billa z Tomem?
- Na pewno po części tak. Ale raczej nikt nie dorówna tym dwóm braciom – Iv uśmiechnęła się. Na razie, panowała nad sytuacją. Ku uldze każdego z nas.
- No tak, moi synowie są niezwykli – Simone roześmiała się, spoglądając na mnie i na Billa. Jestem pewien, że obydwoje mieliśmy teraz takie same miny. - Może jeszcze po niego zadzwonisz? Chętnie bym go poznała.
- Mamo, są walentynki. Philip na pewno spędza czas... - Wtrąciłem się, ale nie do końca to przemyślałem. Przecież Philip nie miał już z kim spędzać czasu. Mimo że rozstał się z Ashlee dosyć dawno, nadal był sam. Kochał tę dziewczynę od liceum, wcale mu się nie dziwię. Nawet mu współczuję. Nie wyobrażam sobie, żeby mi ktoś odbił Ivy sprzed ołtarza.
- Mój brat studiuje medycynę, więc jest bardzo zajęty. Cały czas się uczy albo pracuje – dodała szybko Ivette, kolejny raz ratując sytuację.
- Ah, to wspaniałe. W takim razie będę musiała zaczekać chyba do waszego ślubu, aż go poznam – stwierdziła, tym razem spoglądając na mnie w dosyć wymowny sposób. Odechciało mi się już jeść. Czy nie powinno się milczeć, przy jedzeniu? Stresują mnie te wszystkie rozmowy. Zignorowałem ten przeszywający wzrok. Nie zamierzałem się w żaden sposób ustosunkować do tej uwagi. Wiedziałem, że chciałaby usłyszeć o jakichś planach, ale my jeszcze takich nie posiadaliśmy. I nie zamierzaliśmy się z tym spieszyć tylko, dlatego, by kogoś zadowolić.
- Tak właściwie... nie możemy długo zostać – Bill odezwał się nagle, zwracając w końcu uwagę na siebie. - Mam zarezerwowany stolik na dzisiaj i jeszcze parę innych rzeczy. Nie uprzedziłaś, że przyjedziesz...
- Nie przejmuj się, synu – Simone machnęła ręką. - Rozumiem, że chcecie spędzić ten wieczór we dwoje. Nie zamierzam was zatrzymywać. Chciałam spędzić trochę czasu z moimi dzieciakami, ale jutro też jest dzień. - Wyrecytowała w ten swój specyficzny, pełen entuzjazmu sposób. A mnie zemdliło na myśl, że jutro wciąż tu będzie. Bill, jak zwykle się wykręci ze wszystkiego i to ja będę musiał zadbać o naszą mamę. Bo przecież jej nie wygonię.
- To super. Możesz dzisiaj posiedzieć z Tomem i Iv, a jutro dla odmiany spędzisz czas z nami – zaświergotał mój braciszek. Miałem ochotę wbić mu widelec w oko.
- Wy nie macie planów? - Mama spojrzała na mnie oraz Ivette. Żałowałem, jak nigdy, że akurat w tym roku Iv postanowiła nie robić „wielkiego halo” z walentynek. Tęsknię za słodkimi misiami i czerwonymi płatkami róż.
- No cóż... Właściwie...
- Nie mamy – Ivy przerwała mi, nim zdążyłem wymyślić coś, aby się wykręcić. Dlaczego, to zrobiła!? Mogłem przecież skłamać. Powiedzieć, że też gdzieś wychodzimy. - Dotrzymamy ci dziś towarzystwa.
Zastrzelcie mnie. Już nawet moja własna narzeczona stanęła po stronie teściowej. Zamilkłem i milczałem tak do samego końca obiadu. Moja mama się rozkręciła i strzelała pytaniami jak z karabinu maszynowego. Na szczęście nie było to nic, co mogłoby zepsuć ten dzień. Może świadomie była ostrożna, nie chcąc wkraczać na zbyt grząski grunt. I chwała jej za to. Chyba udało nam się spędzić miło ten czas wbrew wszelkim obawom. Bill i Ash w końcu nas opuścili i zostaliśmy znowu we trójkę. Żałowałem, że mój brat może spędzić czas ze swoją dziewczyną, a ja muszę zajmować się naszą mamą.
- Czemu powiedziałaś, że nie mamy planów? - Zapytałem wprost, gdy wraz z Ivette sprzątaliśmy w kuchni po obiedzie. Mama ulotniła się gdzieś w głąb mieszkania.
- Bo to twoja mama.
- Tak? I co w związku z tym?
- Oj, Tom. Nie widujemy się z nią często. Tęskni za tobą. Powinieneś być bardziej wyrozumiały i chętniej spędzić z nią ten czas.
Co, jak co, ale moja narzeczona potrafiła wzbudzić w człowieku wyrzuty sumienia. Miała rację. Nie byłem dobrym synem. Widocznie mama miała swoje powody, że akurat dzisiaj postanowiła do nas zawitać. Nigdy wcześniej przecież nam się nie narzucała. Widywaliśmy się raczej od święta. Może już jej to nie wystarczało. Tak wiele zmienia się w naszym życiu.
- O mój Boże!
Wołanie z salonu wyrwało mnie z moich przemyśleń. Obydwoje z Ivette spojrzeliśmy w kierunku wejścia, w którym zaraz zjawiła się moja podekscytowana matka, trzymając coś w ręku. Co, do cholery, wywołało takie wypieki na jej twarzy?
Uniosłem brew, przyglądając jej się z niezrozumieniem.
- Dlaczego nic mi nie powiedzieliście!?
- O czym, mamo?
- O dziecku! - Okrzyknęła, a ja poczułem, jakby w tym momencie przywaliła mi cegłą w głowę. Dosłownie. Dopiero po chwili zorientowałem się, że trzyma w ręce test ciążowy. Jeden z pięciu, które kilka miesięcy wcześniej zrobiła Ivette. - Będę babcią!
Kolejna cegła.
Spojrzałem na Ivy, była blada jak najbielszy sufit. Jej oczy nie wyrażały niczego innego jak przerażenie. Sam nie mogłem uwierzyć, że to się działo naprawdę. Los śmiał nam się w twarz. Szyderczo i bezczelnie, patrząc nam w oczy.

Byliśmy już tak blisko.
Już prawie nam się udało.
Prawie. Chyba nam się tylko wydawało...