środa, 22 lutego 2017

Kartka nr 23. "Come let's just not do anything. Give me a piece of the stars..."

Nie wiem, jak wiele głębokich oddechów musiałem wziąć, by w ogóle móc w stanie zacząć trzeźwo myśleć i odpowiadać matce na pytania. Ivette zdążyła już wyjść. Mama w mig zorientowała się, że wszystko jest nie tak i wyraźnie pobladła. Nie zostanie babcią. Nie wiedziałem też, czy mam się na nią wściekać za to, że wygrzebała to wszystko na nowo, czy za to, że w ogóle znalazła ten cholerny test. Gdzieś w głębi tliła się myśl, że nie zrobiła tego naumyślnie, ale jednak. Stało się. To miała być pamiątka. Miała nią być jeszcze wtedy, gdy byliśmy szczęśliwi i gdy czekaliśmy na pierwszą wizytę u lekarza. Gdy wiedzieliśmy, że wszystko będzie dobrze. Żadne z nas nie pomyślało, aby się tego pozbyć, kiedy całe nasze szczęście trafił szlag. Żadne z nas nie otwierało tej cholernej szafki. Podświadomie wiedzieliśmy, co się wtedy wydarzy. Na co liczyliśmy? Może chcieliśmy wystarczająco się z tym pogodzić. Bo zdecydowanie nadal było zbyt wcześnie. Skoro przerastało nas nawet otworzenie głupiej szafki, patrzenie na głupi test ciążowy i wywalenie go do kosza. Powinienem był to zrobić. Właśnie ja. I właśnie po to, żeby Iv nie musiała zaszywać się teraz w naszej sypialni. Przerażało mnie to. Mogłem ją znowu stracić.
- Powiesz cokolwiek?
- Co chcesz usłyszeć? Nie ma żadnego dziecka – Z trudem powstrzymywałem się, by nie wysyczeć tych słów. A może nie powinienem się hamować. To nie była jej sprawa. Nie miała prawa niszczyć nam życia w taki sposób. Nie miała prawa nam przypominać.
- Więc... skąd?
- Fałszywy alarm. – Podniosłem głowę, spoglądając jej prosto w oczy. Kłamałem i ona o tym wiedziała. Nie zamierzałem jednak powiedzieć jej niczego więcej. Nie było mowy, bym odkopywał wszystko na nowo i zdradzał jej jakiekolwiek szczegóły.
- Tom, synku...
- Nie rozmawiajmy o tym więcej. Po prostu zapomnieliśmy to wyrzucić. – Nie chciałem nawet słuchać, wiedziałem, że będzie próbowała mnie pocieszać, mimo że nie znała całej sytuacji. Wyrwałem jej z ręki test ciążowy i wywaliłem go do kosza. Tak po prostu. Wcale mi nie ulżyło. - I po wszystkim. Nie będziesz babcią. A ja nie będę ojcem.
Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale ja znowu nie chciałem słuchać. Wyszedłem, pozostawiając ją samą w kuchni. Nie wiedziałem właściwie dokąd się teraz udać. Czułem, że powinienem iść do Iv, ale bałem się tego. Nie mogłem znieść myśli, że to wszystko do nas wróciło. Jakbyśmy cofnęli się w czasie, a ona kolejny raz cierpi z tego samego powodu. Kolejny raz zatraci się w tym bez reszty. Nie miałem w sobie tyle siły, żeby znowu na to patrzeć. Jak miałem ją wesprzeć? Już przez to przecież przechodziliśmy. To było jak pieprzone deja vu. Nie wierzyłem, że dzieje się naprawdę. Znowu. Miałem ochotę spojrzeć w niebo i zaśmiać się prosto w twarz Boga, który patrzy na nas z góry. Patrzy, jak się zataczamy o własne boleści, jak toniemy w swoim cierpieniu. Iv w niego wierzyła. Wierzyła w Boga. A ja chyba przestałem już wierzyć w cokolwiek.
Odruchowo zgarnąłem z komody w przedpokoju klucze i zacząłem wkładać buty. Miałem wrażenie, że teraz tylko świeże powietrze uratuje mój struty umysł. W mieszkaniu panowała już zbyt spięta atmosfera. Nie potrafiłem przebywać ani w obecności matki, ani z Iv, z obecnością matki za ścianą.
Dopiero za drzwiami mieszkania uświadomiłem sobie, że znowu próbuję uciekać. Czy życie naprawdę musi być aż tak trudne, że popełnia się te same błędy po kilka razy? Jak przestać? Prawdopodobnie nigdy nie odnajdę właściwiej odpowiedzi na te pytania. Nie da się przezwyciężyć tragedii, jakie spotykają człowieka. Po prostu się tak nie da. Można tylko nauczyć się z nimi żyć, zaakceptować, że się wydarzyły i iść do przodu. Przekopywać się przez swoje boleści, brnąć naprzód wbrew wszystkiemu. Bo co innego nam pozostało?
Spojrzałem w górę na okna naszego mieszkania. W sypialni włączone było niewielkie światło. Widziałem cień Iv, która chodziła po pomieszczeniu. Może wcale nie płakała? Może jest jeszcze silniejsza, niż mi się wydawało? Może jest najsilniejszą kobietą na tej posranej planecie? Może na pewno nią jest. Jestem przekonany, że ma w sobie więcej siły niż ja sam.

Czy nie za to Cię tak pokochałem? Za Twoje podejście do życia. Za Twoją siłę. Wierzyłaś, że razem będziemy w stanie przeciwstawić się całemu światu i w końcu zaraziłaś mnie tą wiarą. Tylko ja ciągle wątpiłem. Nie umiałem wytrwać. Bo tak łatwo było się poddać. Każde z nas już coś wiedziało na ten temat aż za dobrze.

Wsunąłem dłonie w kieszenie kurtki i ruszyłem przed siebie. Sam nie wiedząc, dokąd tak naprawdę zmierzam. Podświadomie chyba nogi same prowadziły mnie do pierwszego lepszego baru, bym mógł się upić. Tak to żadne rozwiązanie, ale ja nie szukałem wcale w tym momencie rozwiązania. Ja po prostu chciałem się napić i nie myśleć. Czy to za wiele? Czy jestem przez to nieodpowiedzialnym gówniarzem? Na pewno nie dorosłem do tego wszystkiego, co mam. Inaczej nie szedłbym się spić, gdy w domu moja kobieta cierpi w samotności. Ale co ja jeszcze mogę dla niej zrobić? Który raz mam powiedzieć, że sobie poradzimy? Że będzie dobrze? Sam już w to wszystko nie wierzę.
Śnieg zgrzytał pod nogami, było grubo po osiemnastej, a jakaś starsza kobieta stała przy chodniku, sprzedając kwiaty. O ile można nazwać to sprzedażą, jeśli nie ma klientów. Chyba obudziły się we mnie jakieś uczucia, bo zrobiło mi się jej szkoda. Zapewne dorabiała sobie do emerytury albo miała inny powód, który zmusił ją do stania teraz na tym mrozie. Miałem przejść po prostu obok niezauważenie. Domyślałem się, że zapewne będzie chciała mi wcisnąć te swoje kwiatki. A ja zdecydowanie nie byłem w nastroju. Mój cel na ten wieczór został już wyznaczony. Kobieta jednak nie odezwała się ani słowem. Kiedy ją mijałem, uśmiechnęła się tylko do mnie przyjaźnie. Może właśnie dlatego się zatrzymałem. Coś mnie tknęło. Nie zdążyłem odejść daleko, więc wystarczyło, że się odwróciłem, a już stałem przed nieznajomą. Jak się okazało, była dużo starsza, niż mi się z początku wydawało. Spojrzałem niepewnie na kwiaty. Nie było żadnego wyboru. Wszystkie to krwistoczerwone róże. Walentynki. No tak. Westchnąłem głośno, unosząc wzrok na kobiecinę.
- Wezmę wszystkie – oznajmiłem, ku jej zdziwieniu. Nie zostało jej tego wcale tak wiele, ale domyśliłem się, że stoi tu od rana.
- Naprawdę wszystkie?
- Tak – potwierdziłem, sięgając od razu po portfel i nie pytając nawet o cenę, wyciągnąłem odpowiednią według mnie ilość banknotów.
- To musi być bardzo wyjątkowa osoba – rzekła z uśmiechem staruszka, składając jeden, wielki bukiet z pojedynczych róż. Owszem to jest wyjątkowa osoba. Nie mógłbym się nie zgodzić. – Niestety nie mam tu żadnych ozdób…
- Nic nie szkodzi, tak będzie dobrze – zapewniłem, wręczając jej pieniądze. – Reszty nie trzeba.
- Chyba Bóg mi pana zesłał. Dziękuję bardzo!
- Miłego wieczoru. – Ukłoniłem się grzecznie, przemilczając kwestię Boga. Czuję, że moglibyśmy mieć na ten temat dość rozbieżne wizje. Wziąłem od niej bukiet i zawróciłem do domu. Zdaje się, że moje plany znacznie się zmieniły. W sumie sam do końca nie wiem, jak to się stało. Nie myślałem nad tym wiele. To był impuls, dość dziwny, muszę przyznać.
Mieliśmy nie świętować tego dnia, ale to nie znaczy, że nie mogę przynieść swojej ukochanej bukietu czerwonych róż. Nie wiem nawet czy to jest odpowiednia pora na takie prezenty. Może nie jest, ale w takim razie niech się nią stanie.

Gdy przekroczyłem próg mieszkania, zastała mnie cisza. Zdjąłem kurtkę oraz buty, przechodząc od razu do salonu. Mama siedziała na kanapie z kubkiem parującej jeszcze herbaty. Ivette nie było na horyzoncie. Rodzicielka uśmiechnęła się na mój widok. Albo prędzej na widok kwiatów, w mojej ręce. Tak, chyba jednak trochę udało mi się dorosnąć. Widząc jej wyraz twarzy, uznałem, że obejdzie się bez zbędnych rozmów. Kiwnęła mi tylko głową w kierunku sypialni, dając do zrozumienia, że Iv nadal z niej nie wyszła. Odetchnąłem więc głęboko i ruszyłem ze swoją misją, ale wcale jej tam nie zastałem. Rozejrzałem się po naszym pokoju, jakbym chciał się upewnić, że nie znajdę nic, co mogłoby wskazywać na to, że wydarzyło się coś złego pod moją nieobecność. Czarne myśli, coś, co uwielbiam. Wszystko jednak wyglądało całkiem normalnie. Z łazienki docierał do mnie szum wody, drzwi były lekko uchylone, więc domyśliłem się, że właśnie tam jest moja zguba. Muszę przyznać, że była to pewnego rodzaju ulga. Czasami nadal się boję. Przeraźliwie się boję, że Ivette kiedyś zrobi coś naprawdę złego. Sobie. Staram się nie dopuszczać do siebie takich myśli, ale wizje z naszej przeszłości, dopadają mnie w najmniej oczekiwanych momentach i wówczas nie umiem tego ot tak zwalczyć. Bo pamiętam, jak bardzo była słaba. Jak bardzo się pogubiła. I jak niewiele brakowało, bym stracił ją na zawsze.
Przymknąłem na chwilę powieki, odganiając od siebie te paskudne myśli. A następnie położyłem kwiaty na naszym łóżku, sam udając się do łazienki. Otwarte drzwi zawsze traktowałem jako zaproszenie. Albo raczej jako wymówkę, bądźmy szczerzy. Chyba nie muszę już okłamywać samego siebie?
Ivette brała prysznic, tak jak się spodziewałem. Uśmiechnąłem się do siebie, widząc jej zgrabną sylwetkę przez zaparowaną szybę kabiny prysznicowej. Rozebrałem się dość sprawnie i dołączyłem do niej niemalże niezauważenie. Stała przodem do ściany i opierała się o nią rękoma, patrząc w dół. Wiedziałem, co to oznaczało. Myślała, przeżywała, cierpiała w milczeniu. Bez słowa objąłem ją w pasie, przywierając do jej pleców. Dopiero wtedy zorientowała się, że nie jest już sama. Poczułem, jak drgnęła lekko zaskoczona. Przyjęła jednak moją bliskość, pozwalając objąć swoje ciało jeszcze szczelniej. Trwaliśmy tak przez dobre kilka minut, pozwalając, by ciepła woda obmywała nasze ciała. Napawaliśmy się sobą nawzajem, nie potrzebując do tego żadnych słów czy kolejnych czynów. Tyle wystarczyło, aby każde z nas miało pewność, że nie jest samo.
- Chyba nasza bańka szczęścia pękła. – Usłyszałem jej cichy głos w pewnej chwili. Tak chyba właśnie było. To, co udało nam się ostatnio stworzyć, stanowiło pewnego rodzaju schron. Próbowaliśmy ukryć się w nim przed całym złem, jakie nas spotkało. Zapomnieliśmy tylko, że nie da się tak żyć już do końca. Kiedyś musiał nadejść moment, w którym wszystko pęknie. I pękło. To było dzisiaj. Nie ma już naszej bańki.
- Tak – szepnąłem, obejmując ją jeszcze mocniej i ucałowałem jej ramię. – Teraz musimy nauczyć się naprawdę z tym żyć. Nie możemy już nigdzie tego przeczekać.

To był nasz pierwszy raz. Nigdy wcześniej nie żyliśmy w takim złudzeniu. Nigdy wcześniej nie potrzebowaliśmy chronić się przed tym, co się wydarzyło. Byliśmy chyba trochę zaskoczeni, że w ogóle udało nam się stworzyć coś podobnego. Że potrafiliśmy tak żyć, wypierając to wszystko z siebie. Mimo że wciąż to gdzieś w nas głęboko tkwiło, zachowywaliśmy się trochę, jakby wcale nie istniało. I nie wiem, czy było to raczej dobre, czy złe. Nie wiem, czy powinno w ogóle mieć miejsce w naszym życiu. Ale przecież byliśmy szczęśliwi. Bałem się, że już nigdy więcej nie będziemy. Że teraz, gdy już nasza mała bańka szczęścia rozpłynęła się w powietrzu, już nigdy nie będziemy umieć cieszyć się życiem. Chyba właśnie zdałem sobie sprawę, że słusznie się wtedy bałem. W końcu teraz ja jestem tutaj, a Ty… jesteś tam. Jeśli nie ma Cię przy mnie, nie mogę się cieszyć. Nie mogę się cieszyć, jeśli wiem, że już nigdy nawet przez chwilę nie będziesz obok. Niedługo już nie będzie nawet mnie. A my… MY pozostaniemy tylko wspomnieniem.

- Kiedy zdążyłeś kupić te kwiaty? – Ivette była wyraźnie zaskoczona tym, co zastała w naszej sypialni, gdy wyszliśmy z łazienki. Od razu podszedłem do łóżka, by wręczyć jej bukiet. – Przecież… Mieliśmy nawet…
- Co mieliśmy? – Uniosłem brwi, przerywając jej wypowiedź. Sama i tak chyba nie wiedziała, co chciałaby powiedzieć. Czyżbym aż tak odebrał jej głos swoim gestem? – Postanowiłem wręczyć ci bukiet czerwonych róż, więc to zrobiłem. Nie musimy świętować walentynek, bym mógł kupić ci kwiaty, jeśli mam taką ochotę. A miałem właśnie taką ochotę. – Oznajmiłem rzeczowo, na dobre zamykając jej tym usta. Te kwiaty to był chyba najlepszy pomysł, jaki mógł mi dzisiaj wpaść do głowy. I pomyśleć, że mało brakowało, a wylądowałbym w jakimś barze. Iv nie odpowiedziała nic, ale za to zarzuciła mi ręce na kark i obdarowała najsłodszym pocałunkiem na ziemi. Przy okazji zgniatając wszystkie róże, które próbowałem jej wręczyć. Na szczęście przeżyły to bliskie spotkanie z moją klatką piersiową. Moja klata również przeżyła, mimo że poczułem kilka wbijających się w nią kolców.
- Dziękuję. Są piękne. I jest ich, aż tyle! – Przejęła ode mnie bukiet i dopiero teraz mogłem dostrzec jej rozpromienioną twarz. Chyba naprawdę sprawiłem jej przyjemność tymi kwiatami. I to było takie proste? Kobiety. – Wstawię je do wody – rzuciła jeszcze przez ramię i tyle ją widziałem. No tak to byłoby na tyle. Zaśmiałem się pod nosem i podszedłem do okna, by je zasłonić.


Wbrew wszelkim obawom, kolejny dzień był spokojny. Nikt nie poruszał trudnych tematów, a moja mama szybko się ulotniła pod pretekstem spędzenia czasu z Billem. Odetchnąłem z ulgą. Chociaż tyle dobrze, że potrafi się powstrzymać i nie drążyć tematu. Mimo że na pewno bardzo ją to dręczy. Może kiedyś nadejdzie czas, gdy będziemy gotowi z Ivette o tym mówić. Na razie nawet nie czujemy potrzeby, by dzielić się z kimkolwiek naszą tragedią. Musimy teraz po raz kolejny przyswoić to wszystko i nauczyć się z tym żyć. Wydawało się, że już mamy to za sobą, ale niestety to byłoby zbyt proste. Myślę, że jednak i tak jest lepiej, niż się tego spodziewaliśmy.
- Na pewno masz ochotę tam iść? – zapytałem, gdy Ivette usiłowała ułożyć jakoś swoje niesforne włosy, robiąc przy tym przeróżne, momentami przerażające miny. Georg zaprosił nas na małą imprezę u siebie w domu z okazji rocznicy jego związku. Oczywiście głupio byłoby się nie pojawić, jest moim najlepszym przyjacielem. Niemniej nie byłem pewien czy Ivette jest na siłach. Nie chciałem traktować jej jakoś zbyt delikatnie, ale wciąż się martwiłem. Dlaczego zawsze, gdy coś przychodzi z łatwością, ma się wrażenie, że za moment cały świat zwali się na głowę..?
- Na pewno. Uwierz mi Kochanie, że o niczym innym nie marzę, jak się stąd wyrwać do ludzi chociaż na chwilę – oznajmiła z przekonaniem, co nawet mnie pozytywnie zaskoczyło. Miała w sobie naprawdę sporo zapału.
- Hm… Masz już mnie dosyć? – Zaśmiałem się, analizując ponownie jej słowa.
- Jak cholera – odparła całkiem poważnie, a moja mina diametralnie zrzedła. Ja sobie żartowałem a ona… naprawdę!? Nie oczekiwałem nawet takiej odpowiedzi! Co to ma w ogóle znaczyć!? – O mój Boże, Tom. Oddychaj! – Odwróciła się nagle w moją stronę i potrząsnęła mną lekko za ramiona. Chyba się zapowietrzyłem z wrażenia. – Wiesz, że jesteś bardzo głupi? – Uniosła brwi, przyglądając mi się wciąż badawczo. Ja się pytam – kto do cholery, podmienił moją idealną kobietę?! Jestem pewien, że właśnie wytrzeszczyłem na nią swoje oczy.
- Ty tak poważnie?
- Oczywiście, że nie. Właśnie dlatego jesteś głupi – skwitowała, jakby to było coś oczywistego. Już się zdążyłem w tym pogubić. – Dobra. Sytuacja wygląda tak: jeśli będziesz mi zadawał durne pytania, będziesz dostawał durne odpowiedzi. Okej? – Spojrzała na mnie pytająco, a ja jedynie byłem w stanie skinąć głową, wyrażając swoje zrozumienie. – Jesteś niereformowalny – dodała jeszcze, jakby mało mi dopiekła w ciągu ostatnich pięciu minut i zarzuciła mi ręce na szyję, przyciągając do siebie.
- Grabisz sobie – odezwałem się w końcu, marszcząc groźnie brwi. Roześmiała się, co świadczyło tylko o tym, że nie mam u niej żadnego autorytetu. – Jesteś dzisiaj nieznośna.
- Hej, zawsze taka jestem – przyznała bez ogródek. Trudno było się nie zgodzić, więc przemilczałem to, by przypadkiem jej nie rozjuszyć. – I niestety, ale już za późno byś mógł uciec. Trzeba było myśleć o tym, gdy mnie wyrwałeś po koncercie prawie trzy lata temu.
- Ja cię wyrwałem?! – oburzyłem się natychmiast. – To ty prawie zemdlałaś mi na rękach! – przypomniałem jej tak dla ścisłości. – Co za nieziemski podryw na omdlenie. Przyznaję, że byłaś pierwszą, której to się udało.
- Nie przypominaj mi. To było takie żenujące – mruknęła, wędrując myślami do tamtego wspomnienia. – A ty mnie wyniosłeś do swojego samochodu! Kto tak w ogóle robi!? – wytknęła nagle, śmiejąc się przy tym głośno. – I tak po prostu zabrałeś mnie na spacer. Jesteś tak bardzo nieodpowiedzialny – kontynuowała, kręcąc jednocześnie z dezaprobatą głową. Uśmiechnąłem się szeroko. Pamiętałem ten wieczór, jakby to było wczoraj. Jej słodką, wystraszoną twarz. Nieśmiały głos i to zagubione, zielone spojrzenie.
- To była najlepsza rzecz, jaką w życiu zrobiłem!
- Szczególnie gdy mnie zaciągnąłeś do swojego mieszkania w dniu moich osiemnastych urodzin…
- Sama tego chciałaś!
- Oczywiście. Mój Boże, nie wierzę, że byłam twoją fanką! – zawołała nagle z wielką ekscytacją, jednocześnie odsuwając się ode mnie. Jej oczy aż błyszczały z wrażenia. To było naprawdę nieziemskie i silne wspomnienie dla nas obojga. Było w tym coś zabawnego, ale jednocześnie mieliśmy świadomość, jak wiele znaczyło w naszym życiu. Bez tego nie byłoby nas tutaj dzisiaj.
- Oj byłaś! I to zakochaną fanką, moja droga.
- Wcale nie – zaprzeczyła, szturchając mnie zadziornie w ramię. – Jeszcze wtedy nie byłam zakochana.
- Byłaś, jestem pewien, że byłaś – podtrzymywałem swoją wersję i na nowo przyciągnąłem ją bliżej, układając dłonie na jej talii. – Byłaś szalenie zakochaną fanką – uzupełniłem, podkreślając każde słowo i nie zamierzałem pozwolić jej kolejny raz zaprzeczyć. Od razu zamknąłem jej usta, gorącym pocałunkiem.

Kochałaś się we mnie od samego początku. Wiedziałem to. Byłaś nią. Byłaś moją Zakochaną Fanką.