piątek, 17 marca 2017

Kartka nr 25. "I swear to love you all my life..."

… Ivette nie potrzebowała dużo czasu, by załapać, do czego to wszystko zmierza. Już po chwili rozbawienie na jej twarzy całkowicie ustąpiło pożądaniu. Złapałem jej drugi nadgarstek, przesuwając kciukiem po przebijającej się przez jej skórę żyle. Słyszałem jej oddech i czułem na sobie to przeszywające spojrzenie. Uniosłem jej rękę wraz ze swoją, rozkładając nasze palce w taki sposób, że nasze dłonie złączyły się ze sobą koniuszkami palców. Splotłem je ze sobą i dokładnie to samo uczyniłem z drugą ręką, następnie spoglądając jej w oczy. Błyszczały czułością i oddaniem. Po jej twarzy błąkał się subtelny uśmiech a ja schwytałem go swoim pocałunkiem. Naparłem na nią przez, co zatrzymała się na stole, który i tak zdążył lekko się przesunąć. Wykorzystałem to i ułożyłem dłonie pod jej pośladkami, by ją podnieść i usadowić na płaskiej powierzchni. Stanąłem między jej nogami, pozwalając by zakleszczyła mi je na biodrach, jednocześnie przyciągając do siebie jeszcze bardziej. Oderwałem się od jej ust specjalnie, by zobaczyć to zadziorne spojrzenie. Oblizała wargi, uśmiechając się zaraz słodko i bez wahania pochwyciła za krawędzie mojej koszulki. Grzecznie uniosłem ręce do góry, by mogła bez problemu ją ze mnie zdjąć. Ktoś tu miał ochotę trochę sobie po dominować i bardzo mi się to podobało a jeszcze bardziej, podniecało. Westchnęła na widok mojego nagiego torsu. Chyba nie muszę mówić, jak uwielbiam być podziwiany? A ona wyraźnie uwielbiała to czynić. Już po chwili jej dłoń sunęła delikatnie po mojej skórze, wywołując dreszcze na całym ciele. Pozwoliłem jej trochę się pobawić, przy okazji sprawdzając swoją wytrzymałość. Bo wiedziałem już, że ona mogłaby tak bez końca. To mnie coraz bardziej ściskało między nogami, domagając się wolności. Byłem bardzo wytrwały, dopóki Ivy nie postanowiła dołączyć do gry swoich ust. Moje mięśnie automatycznie napięły się, gdy jej wilgotne wargi zetknęły się ze skórą na moim obojczyku. Składała drobne pocałunki na mojej klatce piersiowej, cały czas również operując swoimi dłońmi, które błądziły już po moich plecach. Siedząc przede mną na stole, była na idealnym poziomie by móc drażnić się ze mną w ten sposób. Naprawdę byłem cierpliwy. Nie chciałem psuć jej tej zabawy. Tym bardziej, że to było tak cholernie podniecające. Sapnąłem całkowicie niekontrolowanie, gdy jej usta zetknęły się z moimi sutkami. Zaczęła je ssać a całe szaleństwo zaczęło się dopiero, jak niespodziewanie przygryzła jeden z nich. Nawet święty, by tego nie wytrzymał. Nie mogłem dłużej stać tak bezczynnie mimo przyjemności jaką mi dostarczała swoimi pieszczotami. Pragnąłem dużo więcej. Chciałem ją mieć. Zedrzeć z niej wszystko, poczuć ciepło skóry i ten zapach. Stworzony i przeznaczony wyłącznie dla mnie. Zmusiłem ją, by oderwała się ode mnie. Nie wyglądała na zawiedzioną, ale raczej usatysfakcjonowaną. A ja dopiero zamierzałem jej pokazać, czym jest prawdziwa satysfakcja. Najpierw jednak musiałem usunąć wszelkie przeszkody. A konkretniej ubrania. Szybko też dałem jej to do zrozumienia. Wspólnie pozbyliśmy się całej garderoby, włącznie z bielizną. Zarówno u niej, jak i u mnie. Zlustrowałem ją całą swoim wzrokiem pełnym pożądania. Była niesamowicie seksowna siedząc naga na tym stole. I moja. Odruchowo oblizałem wargi, które już po chwili łączyły się z jej. Wsunąłem rękę w jej włosy, obdarzając ją głębokim, namiętnym pocałunkiem. Moja dłoń wylądowała na jej szyi, sunąć się w kierunku piersi. Schowała się w niej idealnie, gdy zamknąłem ją w lekkim uścisku. Iv jęknęła w moje usta a w odwecie poczułem nagły nacisk na swoim przyrodzeniu. To był chwyt dosłownie poniżej pasa! Warknąłem z podniecenia, odrywając się od jej ust. Znowu ta satysfakcja w jej oczach. Tak, chyba zrozumiałem, kto dziś rozdaje karty. Zaczynałem odpływać i w tej chwili marzyłem już tylko o tym, by zatopić się w niej na dobre. Pewnie bym tak zrobił, gdyby wciąż nie trzymała mojej męskości w swojej dłoni. Przesunęła po nim delikatnie, zatrzymując się przy jego koniuszku.
- Iv… - Przymknąłem powieki, biorąc jednocześnie głęboki oddech a jej kciuk w tym momencie otarł się o mój najwrażliwszy punkt. Nie. Nie. Nie. – Nie chcę tak skończyć… - Wysapałem, z wielkim trudem i spojrzałem na nią stanowczo. A przynajmniej tak mi się wydawało. Chyba jednak byłem na to za słaby. I silna wolna nie ma tu nic do rzeczy! Czasem to po prostu nie działa.
- A jak chcesz skończyć? – Zapytała zmysłowym szeptem, przybliżając się do mnie. Jej piersi zetknęły się z moim torsem a ona wyprostowała się, by nasze usta mogły znaleźć się mniej więcej na tym samym poziomie. Byłem bliski szaleństwa. – Hm? – Znowu poruszyła ręką. Czułem, jak cały pulsuję. Przysięgam, że mógłbym dojść w tym momencie. Gdybym tylko sobie odpuścił.
- Chcę. Skończyć. W tobie. Cały. – Powiedziałem prosto w jej usta, pochylając się w jej stronę jeszcze bardziej. Znowu oblizała wargi, a jej ręka zmieniła swoje miejsce. Udało mi się ją przekonać i zyskać trochę czasu, którego nie zamierzałem marnować. Zacząłem od łapczywych pocałunków, które składałem na jej szyi, by potem przyssać się na dobre do ukochanych piersi. Poddała się w końcu i mogłem wrócić na swoją dominującą pozycję. Teraz to ja doprowadzałem ją do skraju wytrzymałości a w nagrodę mogłem słyszeć piękne dźwięki wydostające się z jej ust. Nie mogłem dłużej czekać, pragnienie było zbyt silne. Chciałem rozbudzić ją jeszcze bardziej, wsuwając w nią swoje palce, ale cóż… Nie potrzebowała tego. Była niesamowicie rozpalona i gotowa na wszystko. Nie mogło być lepiej. Uśmiechnęła się zadziornie, gdy obdarzyłem ją swoim zdziwionym spojrzeniem. Choć może było w nim więcej podziwu niż zaskoczenia. Widocznie nie tylko mnie tak łatwo doprowadzić do granic wytrzymałości. Skoro nie potrzebowała wsparcia moich zręcznych dłoni między swoimi nogami, postanowiłem przyspieszyć akcję. Przysunąłem się bliżej a ona na nowo zaplotła nogi na moich biodrach. Zatopiłem się w niej powoli, z towarzyszącą temu cudowną lekkością, wsłuchując się przy tym w jej słodkie jęki rozkoszy.
- Tom… - sapnęła, opadając głową na moje ramię. Nie oczekiwałem, że mogłaby w tej chwili powiedzieć coś więcej. Sam nawet nie byłem w stanie cokolwiek odpowiedzieć. Ułożyłem dłonie na jej plecach, by mi nigdzie nie poleciała. Bo jedyne miejsce, w które pozwolę jej dziś odlecieć to kraina rozkoszy. Zacząłem poruszać się w niej, stopniowo przyspieszając. A wtedy wszystko, co znajdowało się na stole, musiało ustąpić nam miejsca. Nie zwróciliśmy nawet uwagi na hałas tłuczonych talerzy. Właściwie, jestem pewien, że jedyne dźwięki jakie do nas docierały to przyspieszone, gorące oddechy połączone z coraz głośniejszymi jękami. Schowałem ciało Iv w swoich ramionach, obejmując ją, gdy już nasze tempo sprawiło, że sam stół zaczął skrzypieć. Czekałem tylko na jej spełnienie, by pozwolić swojemu rozlać się po moim spragnionym organizmie. Gdy już była na granicy, zamknąłem jej usta pocałunkiem. Uwielbiałem robić to w tych chwilach. Jęk jej rozkoszy utknął gdzieś miedzy moimi wargami, gdy wsuwałem swój język do jej buzi. Zacisnęła ręce na moich ramionach mimo wszystko odwzajemniając pocałunek. W tym samym momencie i mnie zalała fala gorącego spełnienia.
- Już nigdy nie spojrzę na ten stół tak samo… - Szept Iv dotarł do mnie, jak przez mgłę, ale i tak się roześmiałem. Uniosłem głowę, spoglądając na nią i odgarnąłem kilka kosmyków z jej twarzy.
- Jesteś taka śliczna.
- Jestem taka spocona i rozczochrana, ale uznałeś, że to właśnie ten moment, by prawić mi komplementy?
- Taka jesteś najpiękniejsza.
- Powinni rozstrzelać tego, kto wymyślił, że nie jesteś romantykiem.
- Jestem nim tylko dla ciebie.
- Wiem. Ale to smutne, gdy ktoś tak mało wie i gada takie głupoty.
- Już mnie to nie smuci. Mam ciebie. – Musnąłem delikatnie jej wargi i schowałem twarz w zagłębieniu jej szyi. – Dla mnie liczy się tylko to, co ty o mnie myślisz.
- Myślę, że jesteś wspaniały. Mimo swoich wad – zaczęła mówić, drapiąc mnie przy tym delikatnie po plecach. Wcale nie oczekiwałem, że zacznie mi schlebiać, ale to co mówiła było miłe. I nie dlatego, że byłem zakochanym w sobie narcyzem. Po prostu było to szczere. – Jesteś niesamowicie dobry i wrażliwy. I w żadnym wypadku nie jesteś egoistą. Nigdy nim nie byłeś… zawsze starasz się robić wszystko tak, by nikogo nie skrzywdzić. Czasem nie wychodzi. Ale takie po prostu jest życie… nie może być idealnie. Każdy popełnia jakieś błędy… ważne, że potrafimy je naprawić. I walczymy… Nauczyliśmy się walczyć. Nie poddajesz się. – Czułem, jak jej serce w piersi mocno bije. I miałem nieodparte wrażenie, że obydwoje myślimy o tym samym, gdy te wszystkie słowa padały z jej ust. – I zrobiłbyś dla mnie wszystko. Wiem to. Tak bardzo mnie kochasz, że zrobiłbyś wszystko. Ale musisz pamiętać, że ja dla ciebie zrobię jeszcze więcej, bez względu na to, co się nam przytrafi. Bo nie ma takiej siły, która zdołałaby mnie od tego powstrzymać. I wcale nie dlatego, że kompletnie oszalałam… Tylko dlatego, że jesteś tego wart. Ty jesteś tego wart.
Podniosłem głowę. Nie patrzyła na mnie, jej wzrok wbity był w sufit. Ale na policzku widziałem mokry ślad po łzach. Po tym, co od niej usłyszałem, sam miałem ochotę się rozpłakać. Emocje brały górę, ale nie mogłem tak po prostu pęknąć. Podsunąłem się wyżej, by pochylić się nad jej twarzą i móc spojrzeć w te zagubione oczy. Objąłem jej twarz dłońmi i starłem słone ślady po łzach, następnie całując czule jej usta. Nie mogłem powiedzieć jej nic, co byłoby choć w minimalnym stopniu wystarczająco dobre na tę chwilę. Ale to był najwyższy czas, by zmienić miejsce pobytu. Dlatego bez słowa wstałem, ignorując niewielki dyskomfort w krzyżu od niewygodnej pozycji, w jakiej trwaliśmy dość długo. Ivy też musiało być już niewygodnie i twardo. Stół nie był najwygodniejszym miejscem do leżenia. Zdecydowanie. Od razu wziąłem ją na ręce i zaniosłem do naszej sypialni, gdzie ułożyłem ją na łóżku. Sam położyłem się obok, zagarniając ją ponownie w swoje ramiona i okryłem nas szczelnie kołdrą. Tak było dużo lepiej.
- Kocham cię. I wiedz, że jestem taki tylko dzięki tobie. To ty mnie uratowałaś. – Wyszeptałem jeszcze, gdy te słowa dosłownie same mnie zalały. Taka była właśnie prawda.

Kim byłbym bez Ciebie? Zabłąkanym nieszczęśnikiem bez miłości. Bez poczucia bezpieczeństwa. Bez celu. A może stałbym się całkowicie nikim? Zawsze byłem tego bardzo bliski. Nie raz dzielił mnie tylko krok od przepaści. Do czasu, aż nie stanęłaś mi na drodze. Tuż przed tą wielką dziurą, która chciała mnie pochłonąć. Wyciągnęłaś do mnie swoją drobną dłoń a ja bałem się ją chwycić. Niczego tak w życiu się nie bałem, jak tego. I wtedy nie czekałaś. To Ty złapałaś moją. Złapałaś ją i wszystko było już dobrze.
A dzisiaj, kim jestem..? Bez Ciebie..?


piątek, 10 marca 2017

Kartka nr 24. "And all of the lights will lead Into the night with me..."

Był czas, gdy co noc miałem ten sam koszmar. Był tak realistyczny, że rzucałem się po łóżku, jakby mnie coś opętało. I za każdym razem tylko Ty mogłaś mnie uspokoić. Twój głos niczym mgła rozpościerał się pomiędzy czarnymi wizjami, odpędzając negatywne emocje, kojąc mój organizm. Czułem się wtedy jak mały, nieporadny chłopiec wystraszony przez zły sen. To trochę wstydliwe. Miałem ambicję, by Cię chronić. Jednak plan się zmienił i to Ty chroniłaś mnie.Nie umiałem tego jednak przezwyciężyć. To była jedyna rzecz, na którą nie miałem wpływu. A właściwie… chciałbym, aby była jedyną.

Podparłem się na prawym łokciu, pochylając się lekko do przodu na łóżku, gdy ze snu wyrwał mnie duszący kaszel. Miałem wrażenie, że coś zbiera mi się w gardle i za chwilę  zakrztuszę się na śmierć. To nie byłaby dobra śmierć. Do pokoju przez okno wpadało niewyraźne słoneczne światło, a Iv nie było już obok, co musiało oznaczać, że nastał poranek. Usiadłem, by lepiej mi się oddychało i zakryłem usta, by ponownie odkaszlnąć to, co tak bardzo mi zalegało w płucach. Moja walka z kaszlem trwała jeszcze chwilę, nim sobie odpuścił. Do tej pory to zjawisko nie było dla mnie niczym niezwykłym. Jako że palę od lat, wydawało mi się normalne, że moje płuca mają po prostu dosyć. W tym momencie jednak z przerażeniem patrzyłem na swoją dłoń, na której odznaczały się czerwone plamy krwi. Odniosłem nieodparte wrażenie, że to nie było normalne. Nawet w przypadku palaczy.
Nie wiem, jak długo tak siedziałem, gapiąc się na swoją rękę. Nie byłem w stanie zbyt wiele zrobić, czy choćby pomyśleć. Dopiero gdy Ivette weszła do sypialni i usłyszałem jej głos, drastycznie powróciłem na ziemię.
- O, nie śpisz już?
Odruchowo zacisnąłem dłoń w pięść, chowając ją pod kołdrę i uniosłem na Ivette swoje spojrzenie. Błagałem w duszy, by nie wyczytała nic z mojej twarzy. Starałem się zapanować nad mimiką, bardzo się starałem, ale wciąż byłem w lekkim szoku.
- Dobrze się czujesz? – Zmarszczyła brwi, przyglądając mi się podejrzliwie.
- Tak. Tylko nadal jestem trochę przeziębiony – rzekłem bez wahania. Powinienem jeszcze opanować swój wytrzeszcz oczu, bo odniosłem wrażenie, że zaraz gały wyszłyby mi z oczodołów. Opamiętaj się Kaulitz.
- Mówiłam ci, idź do lekarza – oznajmiła zrezygnowanym już głosem. Chyba miała dosyć mówienia o tym. Ale dopiero teraz przyszło mi do głowy, że to mogła być dobra rada. Nie, żebym przed chwilą pluł krwią. – Jesteś strasznie blady. Masz gorączkę? – Podeszła do mnie, by przyłożyć mi dłoń do czoła. Zaprzeczyłem ruchem głowy. Nie miałem cholernej gorączki. Właściwie nie dolegało mi nic poza tym cholernym kaszlem. Przeziębienie już dawno minęło. Nie czułem się wcale chory. A byłem blady, bo właśnie wyplułem krew z płuc. I to mnie w tym wszystkim przerażało.
- Idę pod prysznic. – Poderwałem się, nie chcąc dłużej udawać, że nic się nie stało. Wolałem zniknąć jej z pola widzenia na tę chwilę. Poza tym to było niesamowicie obleśne trzymać w ręce jakieś cząstki ze swojego wnętrza. I to nie było często używane metaforycznie WNĘTRZE.
Prysznic mimo wszystko nie wyglądał, jakby miał mnie uleczyć, czy chociażby zbawić. Ale dobrze było się orzeźwić z rana. Wyglądało na to, że mój organizm chce mi coś przekazać. Może to był czas, by się dowiedzieć, co to takiego? Nie mogłem ukryć nawet przed samym sobą, że napędziło mi to strachu. I pierwsze co mi przychodziło do głowy jako rasowemu palaczowi to rak płuc. W końcu tyle się mówi o chorobach wywoływanych przez palenie papierosów. Czyżby słowa miały stać się ciałem?
Wiedziałem, że nie ma sensu o tym rozmyślać i się niepotrzebnie nakręcać. Bo przecież tak naprawdę jeszcze nie wydarzyło się nic wielkiego. To tylko odrobina krwi. Przyczyn mogło być wiele i nie musiał być to od razu nowotwór. Ba, nie mógł to być nowotwór. Nie było takiej opcji. Ja jej nie uwzględniałem. Właśnie w tejże chwili, pod tym prysznicem, gdy woda spływała po moich plecach, postanowiłem, że to nie będzie nowotwór. Niemniej, zanim ta możliwość zostanie wykluczona, musiałem zapisać się na wizytę do swojego lekarza. Cokolwiek mi dolegało, wypadało zrobić rutynowe badania. Mój tryb życia nigdy nie należał do najlepszych, więc Bóg jeden wiedział, co mi się tam zalęgło. Niewiarygodne, że wciąż przywołuję imię Boga. Czułem, że znowu się na tym ostro przejadę. Bo już znałem się z tym Panem. Ten Pan nigdy nie miał dla mnie dobrych wieści. Ten Pan mocno próbował mi przekazać wiadomość o treści: spierdalaj, Kaulitz.

Moje relacje z Bogiem nigdy nie były na wystarczająco dobrym poziomie. Według niego. Jestem pewien, że nie tego ode mnie oczekiwał. A ja jak to ja. Chciałem sprostać oczekiwaniom tylko jednej osoby. Chyba nie muszę Ci mówić, że to Ty Nią jesteś? Czy brzmię dla Ciebie zbyt żałośnie? Pewnie zastanawiasz się tylko, jak mogę to wszystko pisać, jak mogę zapewniać Cię o swojej miłości, lojalności, szacunku do Ciebie, skoro tak bardzo wszystko zawaliłem...? Też chciałbym to wiedzieć.

Czekało mnie tego dnia sporo pracy w studiu. Nowa płyta zespołu powinna być definitywnie ukończona do kwietnia. A przynajmniej taka była oficjalna wersja. To oznaczało, że niedługo znowu wpadniemy w wir pracy… wywiady, koncerty, promocje, sesje. Czułem, że bardzo mi to było potrzebne. Potrzebowałem oderwać się od swojego życia, nad którym wciąż ciążyły ciemne chmury. A nigdzie nie będzie mi łatwiej jak na scenie. Co najmniej pół roku przerwy od codzienności. To jest to, czego nagle zaczęło mi brakować.
- Dzień dobry, chciałbym zapisać się na wizytę u doktora Markusa – rzekłem do przemiłej pani recepcjonistki, która odebrała telefon. Obiecałem Iv, że pójdę do lekarza i zamierzałem dotrzymać słowa. Głównie, dlatego, że sam zacząłem chcieć tych cholernych badań. Naprawdę się przeraziłem tego ranka i potrzebowałem pewności, że to nic takiego albo potwierdzenia, że to wszystko.
- Witam. Doktor Markus jest teraz na urlopie, wraca w przyszłym tygodniu. Jednak najbliższy wolny termin przypada dopiero na koniec marca. Czy mogę zaproponować panu innego lekarza?
- Och… Wolałbym doktora Markusa.
- Rozumiem. Czy jest to coś pilnego?
- Nie… Właściwie to tylko rutynowe badanie – stwierdziłem, co było zgodne z prawdą. Nic mi nie dolegało. A przynajmniej nic, co nie pozwalałoby mi funkcjonować przez najbliższe tygodnie.
- Więc, czy mogę zapisać pana na 26 marca?
- W porządku, niech będzie – zgodziłem się, choć niechętnie. Co ja niby miałem powiedzieć Ivy? Przecież nie miała pojęcia o moim epizodzie z pluciem krwią. Była przekonana cały czas, że jestem przeziębiony. A ja utrzymywałem ją w tym malutkim złudzeniu. I wyglądało na to, że będę musiał coś wykombinować.
- W takim razie, poproszę pana nazwisko.
- Tom Kaulitz.
- Dobrze. Więc 26 marca, godzina 11:30. Wyślemy panu jeszcze przypomnienie.
- Dziękuję bardzo. Do widzenia – zakończyłem rozmowę i z westchnieniem opadłem na kanapę. Miałem nadzieję, że nieco szybciej będę miał to za sobą. Mogłem po prostu iść do innego lekarza, ale miałem to dziwne uczucie. Nie mogłem go zrozumieć ani tym bardziej w żaden sposób wytłumaczyć. Po prostu musiał to być Markus. Jakbym podświadomie chciał to usłyszeć od niego. Tylko właściwie co? Bez względu na dobrą, czy złą wiadomość, chyba lepiej dowiedzieć się jej od zaprzyjaźnionej osoby. Tak. Zdecydowanie. Poza tym chyba powoli zaczynałem zachowywać się już jak jakiś hipochondryk. Przecież nic mi nie było, do jasnej cholery.
- Siema stary. Jak zwykle pierwszy na stanowisku!
Uniosłem głowę, słysząc znajomy głos Gustava, a zaraz po tym również śmiech należący do chłopaków. Uśmiechnąłem się do nich krzywo.
- Ktoś musi odwalać całą robotę, gdy wy się opieprzacie ze swoimi księżniczkami.
- Ej, czy coś mnie pominęło i mam rozumieć, że ty swojej nie masz?
- Wyraźnie moja jest bardziej wyrozumiała i wypuszcza mnie czasem do pracy – wytknąłem zadziornie, na co Gustav prychnął, a Georg się kolejny raz roześmiał. A mi nasunęło się tylko jedno pytanie: Kiedy staliśmy się takimi pantoflarzami? Niee, wcale nimi nie jesteśmy. My po prostu kochamy swoje kobiety. Tylko tyle. I przy tej wersji zostaniemy.
Po tej krótkiej wymianie zdań wzięliśmy się do pracy. Każdy z nas chciał zrobić swoje i wrócić do domu. Tak, właśnie takimi ludźmi się staliśmy. Ciągnęło nas do rodzinnego gniazdka, które sobie wiliśmy. I czy było w tym coś złego? Kiedyś musiał nadejść ten moment, gdy nawet pasja zeszła na drugi plan. Co wciąż nie oznaczało, że nam nie zależy na tym, co robimy. Nadal pamiętaliśmy, jak wiele Tokio Hotel zmieniło w naszym życiu i jak wiele jeszcze może nam dać. Zmiany są dobre. Mogą takie być, jeśli obierze się właściwy kierunek. I my właśnie do tego dążyliśmy. Nie tylko prywatnie, ale również muzycznie. To, że zrobiło się o nas nieco ciszej, jest jedynie zapowiedzią czegoś wielkiego i hucznego. Właśnie tak sobie to obmyśliliśmy. A początek był blisko.

Dorosłość była trudna. Była czymś, czego każdy pragnął jako dziecko i czego nienawidził, jako dorosły. Ale mimo wszystko dawała nam większe pole manewru. Rozjaśniała umysł. Rzeczywistość nagle przestała być taka kolorowa. Nagle otworzyliśmy rano oczy i zobaczyliśmy. Wszystko. Dokładnie takim, jakie było. A było czarne, smutne i przede wszystkim nie takie, o jakim zawsze marzyliśmy. I żadne z nas nie miało pojęcia, kiedy to się stało. W którym momencie pozwoliliśmy wciągnąć się w otchłań, która nas pogrążała. Niszczyła nasze pragnienia od środka. Tworzyła z nas roboty bez własnego zdania. Zabijając w nas uczucie, które zamiast rozkwitnąć, rozrastało się niczym trujący bluszcz. Niełatwo było się go pozbyć. Zawsze prościej i szybciej jest się zatruć niż odwrócić ten proces. Tak było ze wszystkim. Ale w pewnym momencie swojego życia spotykasz ludzi, którzy uświadamiają Ci pewne rzeczy. I wtedy dostrzegasz, jak wiele Ci odebrano. Jak wiele straciłeś. To jest punkt zwrotny. To jest Twoja szansa. Albo ją wykorzystasz, albo uschniesz.

Wróciłem do domu późnym wieczorem a mimo to i tak powitały mnie zapachy z kuchni. Nie, żebym narzekał, ale dziwiło mnie, że Ivette siedzi o tej porze w kuchni, zamiast leżeć już w łóżku. Idąc do kuchni miałem tylko nadzieję, że to faktycznie Ivy tam urzęduje, a nie przypadkiem moja matka, która postanowiła jednak wrócić… I na szczęście, w pomieszczeniu zastałem tylko swoją narzeczoną przy patelni. Uśmiechnąłem się na ten widok i podszedłem do niej, by się przywitać.
- Hej, Skarbie. – Objąłem ją w pasie, czego się nie spodziewała, bo przysięgam, że mało brakowało, a dostałbym patelnią. Na szczęście Iv w porę ogarnęła, że to tylko ja!
- Czemu ty się tak skradasz! – zawołała poruszona i odwróciła się przodem do mnie. – Wystraszyłeś mnie.
- Przepraszam, wcale tego nie planowałem – zapewniłem ją z pełną szczerością. To ona tak się skupiała na smażeniu, że zapomniała o całym Bożym świecie. Ja się wcale nie skradałem! – Czemu nie śpisz?
- Czekam na ciebie. – Wzruszyła ramionami i z powrotem obróciła się w kierunku kuchenki, by zdjąć coś z patelni. Przez chwilę miałem małą zagwozdkę, co ona właściwie smażyła? Nie przypominało to niczego. Ani to placek, ani naleśnik. Zmarszczyłem brwi i dotknąłem palcem to, co wyłożyła na talerz. Miękkie… i gorące! – Jak dziecko – skomentowała, kręcąc przy tym pobłażliwie głową, gdy wsadziłem poparzony palec do buzi.
- Czekasz na mnie tyle czasu i jeszcze robisz kolację? – Spojrzałem na nią, nie przejmując się tą małą uwagą, jaka padła z jej ust.
- Zgłodniałam od tego czekania.
- Trzeba było iść spać, Kochanie. Mówiłem ci, że dziś późno skończymy – rzekłem, ponownie obejmując ją w pasie i przytulając się do jej pleców. Moja głowa zatopiła się w zagłębieniu jej szyi. A gdy zamknąłem na chwilę oczy, dopiero poczułem, jak ogarnia mnie zmęczenie. – Jak mi tu dobrze – westchnąłem, mogąc trwać tak w nieskończoność.
Iv zaśmiała się tylko i wydostała z moich objęć, pozbawiając mnie jednocześnie całego jej ciepła. Spojrzałem na nią oburzony, ale wyglądała na niewzruszoną. Wyłączyła kuchenkę i postawiła talerz na stole. Jedzenie ważniejsze ode mnie?
- I tak nie mogę bez ciebie spać – powiedziała po chwili, gdy ja już zdążyłem zapomnieć, że temat spania w ogóle został poruszony. Usiadła przy stole, nie pozostawiając mi zbyt dużego wyboru. Również usadziłem swój tyłek, wzdychając przy tym ciężko.
To, że nie mogła beze mnie zasnąć, było jak najbardziej odpowiednie. Mogłoby stać się problemem dopiero, jakbym wyjechał. Tym razem jednak nie zamierzam jej nigdzie zostawiać! Skoro nie zobowiązuje jej już praca, będzie jeździła ze mną. Wszędzie. Żadne dłuższe rozłąki nie wchodziły w grę. Na pewno nie te kilkumiesięczne! Żywiłem nadzieję, że Ivy miała to samo zdanie w tej sprawie, ponieważ jeszcze nie mieliśmy okazji tego obgadać.
- Dobrze się czujesz? – zapytałem, przyglądając się jej, gdy jadła swój posiłek. Wyglądała całkiem normalnie, ale i tak miałem wrażenie, jakby nie do końca wszystko było w porządku. Była zbyt spokojna? Przygaszona? Sam nie wiedziałem.
- Tak. Czemu pytasz? Przecież, to ty jesteś przeziębiony – odparła, spoglądając na mnie ze zdziwieniem. – Właśnie, dzwoniłeś do lekarza?
- Tak. Zapisałem się już na wizytę – mruknąłem z nadzieją, że nie będzie drążyła tego tematu. Przecież nie powiem jej, że ta wizyta odbędzie się dopiero pod koniec przyszłego miesiąca! Wtedy musiałbym jej też powiedzieć, że będą to rutynowe badania. I że wcale już nie jestem przeziębiony. I że mam problem z kaszlem. Prawdopodobnie poważny, skoro pojawiły się dziwne objawy…
Nie mogłem tego wszystkiego teraz powiedzieć. Jeśli była możliwość, by jeszcze przez miesiąc mogła żyć bez kolejnych zmartwień, moim obowiązkiem było jej to zapewnić. A potem… okaże się, co potem. W końcu sam jeszcze niczego nie wiedziałem. Nawet się nie domyślałem. I nie chciałem! Bo gdybym zaczął się zastanawiać, to zaraz stworzyłbym milion dziwacznych chorób. A kusiło mnie niesamowicie, żeby swoje objawy wygooglować w Internecie. Tak, dr Google, który zawsze wpędzi cię w poczucie paniki.
- Brawo. Jestem z ciebie dumna – oznajmiła z uśmiechem. – Zjedz trochę, bo nadal wyglądasz blado. – Wskazała mi talerz, a ja odetchnąłem z ulgą, że nie zapytała o termin wizyty.
- A co ma jedzenie do koloru mojej cery?
- Bardzo wiele. Jesteś na pewno osłabiony. Cały dzień pracowałeś. Powinieneś leżeć w łóżku i odpoczywać…
- Kochanie, nie mogę całe życie odpoczywać.
- Ja nie widzę przeszkód. – Wzruszyła ramionami, szczerząc się po chwili. – Chętnie spędziłabym z tobą całe życie w łóżku. I jacy bylibyśmy wtedy szczęśliwi!
- Na pewno. Szczególnie gdy zostałyby z nas same szkielety – rzuciłem ze śmiechem. Wyobraźnia mojej kobiety nigdy nie miała granic, co czasem było naprawdę zabawne. A może nawet zawsze.
- Ale szczęśliwe szkielety.
- Tak – zgodziłem się z nią, wstając ze swojego miejsca. – Ale gwarantuję ci, że będziemy jeszcze szczęśliwszymi człowiekami. – Złapałem ją za rękę i pociągnąłem, aby również się podniosła. Roześmiała się, mimo że przerwałem jej posiłek, przyciągając ją do siebie.
- Mam tłuste palce! – Zawołała, unosząc ręce z dala od mojej koszulki. Uśmiechnąłem się tylko i chwyciłem jej nadgarstek, aby następnie bez skrępowania zacząć oblizywać po kolei każdy z jej palców. – Głupek!

Zaczęła się śmiać, a ja nie zamierzałem wcale zaprzestawać swoich czynności. Wręcz przeciwnie. Zamierzałem sprawić, by pragnęła poczuć moje usta również w wielu innych miejscach swojego ciała…

***

Ciąg dalszy tej sceny w kolejnym odcinku! ;p
Pozdrawiam i dziękuję tym, którzy jeszcze tutaj ze mną są ;) 




środa, 22 lutego 2017

Kartka nr 23. "Come let's just not do anything. Give me a piece of the stars..."

Nie wiem, jak wiele głębokich oddechów musiałem wziąć, by w ogóle móc w stanie zacząć trzeźwo myśleć i odpowiadać matce na pytania. Ivette zdążyła już wyjść. Mama w mig zorientowała się, że wszystko jest nie tak i wyraźnie pobladła. Nie zostanie babcią. Nie wiedziałem też, czy mam się na nią wściekać za to, że wygrzebała to wszystko na nowo, czy za to, że w ogóle znalazła ten cholerny test. Gdzieś w głębi tliła się myśl, że nie zrobiła tego naumyślnie, ale jednak. Stało się. To miała być pamiątka. Miała nią być jeszcze wtedy, gdy byliśmy szczęśliwi i gdy czekaliśmy na pierwszą wizytę u lekarza. Gdy wiedzieliśmy, że wszystko będzie dobrze. Żadne z nas nie pomyślało, aby się tego pozbyć, kiedy całe nasze szczęście trafił szlag. Żadne z nas nie otwierało tej cholernej szafki. Podświadomie wiedzieliśmy, co się wtedy wydarzy. Na co liczyliśmy? Może chcieliśmy wystarczająco się z tym pogodzić. Bo zdecydowanie nadal było zbyt wcześnie. Skoro przerastało nas nawet otworzenie głupiej szafki, patrzenie na głupi test ciążowy i wywalenie go do kosza. Powinienem był to zrobić. Właśnie ja. I właśnie po to, żeby Iv nie musiała zaszywać się teraz w naszej sypialni. Przerażało mnie to. Mogłem ją znowu stracić.
- Powiesz cokolwiek?
- Co chcesz usłyszeć? Nie ma żadnego dziecka – Z trudem powstrzymywałem się, by nie wysyczeć tych słów. A może nie powinienem się hamować. To nie była jej sprawa. Nie miała prawa niszczyć nam życia w taki sposób. Nie miała prawa nam przypominać.
- Więc... skąd?
- Fałszywy alarm. – Podniosłem głowę, spoglądając jej prosto w oczy. Kłamałem i ona o tym wiedziała. Nie zamierzałem jednak powiedzieć jej niczego więcej. Nie było mowy, bym odkopywał wszystko na nowo i zdradzał jej jakiekolwiek szczegóły.
- Tom, synku...
- Nie rozmawiajmy o tym więcej. Po prostu zapomnieliśmy to wyrzucić. – Nie chciałem nawet słuchać, wiedziałem, że będzie próbowała mnie pocieszać, mimo że nie znała całej sytuacji. Wyrwałem jej z ręki test ciążowy i wywaliłem go do kosza. Tak po prostu. Wcale mi nie ulżyło. - I po wszystkim. Nie będziesz babcią. A ja nie będę ojcem.
Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale ja znowu nie chciałem słuchać. Wyszedłem, pozostawiając ją samą w kuchni. Nie wiedziałem właściwie dokąd się teraz udać. Czułem, że powinienem iść do Iv, ale bałem się tego. Nie mogłem znieść myśli, że to wszystko do nas wróciło. Jakbyśmy cofnęli się w czasie, a ona kolejny raz cierpi z tego samego powodu. Kolejny raz zatraci się w tym bez reszty. Nie miałem w sobie tyle siły, żeby znowu na to patrzeć. Jak miałem ją wesprzeć? Już przez to przecież przechodziliśmy. To było jak pieprzone deja vu. Nie wierzyłem, że dzieje się naprawdę. Znowu. Miałem ochotę spojrzeć w niebo i zaśmiać się prosto w twarz Boga, który patrzy na nas z góry. Patrzy, jak się zataczamy o własne boleści, jak toniemy w swoim cierpieniu. Iv w niego wierzyła. Wierzyła w Boga. A ja chyba przestałem już wierzyć w cokolwiek.
Odruchowo zgarnąłem z komody w przedpokoju klucze i zacząłem wkładać buty. Miałem wrażenie, że teraz tylko świeże powietrze uratuje mój struty umysł. W mieszkaniu panowała już zbyt spięta atmosfera. Nie potrafiłem przebywać ani w obecności matki, ani z Iv, z obecnością matki za ścianą.
Dopiero za drzwiami mieszkania uświadomiłem sobie, że znowu próbuję uciekać. Czy życie naprawdę musi być aż tak trudne, że popełnia się te same błędy po kilka razy? Jak przestać? Prawdopodobnie nigdy nie odnajdę właściwiej odpowiedzi na te pytania. Nie da się przezwyciężyć tragedii, jakie spotykają człowieka. Po prostu się tak nie da. Można tylko nauczyć się z nimi żyć, zaakceptować, że się wydarzyły i iść do przodu. Przekopywać się przez swoje boleści, brnąć naprzód wbrew wszystkiemu. Bo co innego nam pozostało?
Spojrzałem w górę na okna naszego mieszkania. W sypialni włączone było niewielkie światło. Widziałem cień Iv, która chodziła po pomieszczeniu. Może wcale nie płakała? Może jest jeszcze silniejsza, niż mi się wydawało? Może jest najsilniejszą kobietą na tej posranej planecie? Może na pewno nią jest. Jestem przekonany, że ma w sobie więcej siły niż ja sam.

Czy nie za to Cię tak pokochałem? Za Twoje podejście do życia. Za Twoją siłę. Wierzyłaś, że razem będziemy w stanie przeciwstawić się całemu światu i w końcu zaraziłaś mnie tą wiarą. Tylko ja ciągle wątpiłem. Nie umiałem wytrwać. Bo tak łatwo było się poddać. Każde z nas już coś wiedziało na ten temat aż za dobrze.

Wsunąłem dłonie w kieszenie kurtki i ruszyłem przed siebie. Sam nie wiedząc, dokąd tak naprawdę zmierzam. Podświadomie chyba nogi same prowadziły mnie do pierwszego lepszego baru, bym mógł się upić. Tak to żadne rozwiązanie, ale ja nie szukałem wcale w tym momencie rozwiązania. Ja po prostu chciałem się napić i nie myśleć. Czy to za wiele? Czy jestem przez to nieodpowiedzialnym gówniarzem? Na pewno nie dorosłem do tego wszystkiego, co mam. Inaczej nie szedłbym się spić, gdy w domu moja kobieta cierpi w samotności. Ale co ja jeszcze mogę dla niej zrobić? Który raz mam powiedzieć, że sobie poradzimy? Że będzie dobrze? Sam już w to wszystko nie wierzę.
Śnieg zgrzytał pod nogami, było grubo po osiemnastej, a jakaś starsza kobieta stała przy chodniku, sprzedając kwiaty. O ile można nazwać to sprzedażą, jeśli nie ma klientów. Chyba obudziły się we mnie jakieś uczucia, bo zrobiło mi się jej szkoda. Zapewne dorabiała sobie do emerytury albo miała inny powód, który zmusił ją do stania teraz na tym mrozie. Miałem przejść po prostu obok niezauważenie. Domyślałem się, że zapewne będzie chciała mi wcisnąć te swoje kwiatki. A ja zdecydowanie nie byłem w nastroju. Mój cel na ten wieczór został już wyznaczony. Kobieta jednak nie odezwała się ani słowem. Kiedy ją mijałem, uśmiechnęła się tylko do mnie przyjaźnie. Może właśnie dlatego się zatrzymałem. Coś mnie tknęło. Nie zdążyłem odejść daleko, więc wystarczyło, że się odwróciłem, a już stałem przed nieznajomą. Jak się okazało, była dużo starsza, niż mi się z początku wydawało. Spojrzałem niepewnie na kwiaty. Nie było żadnego wyboru. Wszystkie to krwistoczerwone róże. Walentynki. No tak. Westchnąłem głośno, unosząc wzrok na kobiecinę.
- Wezmę wszystkie – oznajmiłem, ku jej zdziwieniu. Nie zostało jej tego wcale tak wiele, ale domyśliłem się, że stoi tu od rana.
- Naprawdę wszystkie?
- Tak – potwierdziłem, sięgając od razu po portfel i nie pytając nawet o cenę, wyciągnąłem odpowiednią według mnie ilość banknotów.
- To musi być bardzo wyjątkowa osoba – rzekła z uśmiechem staruszka, składając jeden, wielki bukiet z pojedynczych róż. Owszem to jest wyjątkowa osoba. Nie mógłbym się nie zgodzić. – Niestety nie mam tu żadnych ozdób…
- Nic nie szkodzi, tak będzie dobrze – zapewniłem, wręczając jej pieniądze. – Reszty nie trzeba.
- Chyba Bóg mi pana zesłał. Dziękuję bardzo!
- Miłego wieczoru. – Ukłoniłem się grzecznie, przemilczając kwestię Boga. Czuję, że moglibyśmy mieć na ten temat dość rozbieżne wizje. Wziąłem od niej bukiet i zawróciłem do domu. Zdaje się, że moje plany znacznie się zmieniły. W sumie sam do końca nie wiem, jak to się stało. Nie myślałem nad tym wiele. To był impuls, dość dziwny, muszę przyznać.
Mieliśmy nie świętować tego dnia, ale to nie znaczy, że nie mogę przynieść swojej ukochanej bukietu czerwonych róż. Nie wiem nawet czy to jest odpowiednia pora na takie prezenty. Może nie jest, ale w takim razie niech się nią stanie.

Gdy przekroczyłem próg mieszkania, zastała mnie cisza. Zdjąłem kurtkę oraz buty, przechodząc od razu do salonu. Mama siedziała na kanapie z kubkiem parującej jeszcze herbaty. Ivette nie było na horyzoncie. Rodzicielka uśmiechnęła się na mój widok. Albo prędzej na widok kwiatów, w mojej ręce. Tak, chyba jednak trochę udało mi się dorosnąć. Widząc jej wyraz twarzy, uznałem, że obejdzie się bez zbędnych rozmów. Kiwnęła mi tylko głową w kierunku sypialni, dając do zrozumienia, że Iv nadal z niej nie wyszła. Odetchnąłem więc głęboko i ruszyłem ze swoją misją, ale wcale jej tam nie zastałem. Rozejrzałem się po naszym pokoju, jakbym chciał się upewnić, że nie znajdę nic, co mogłoby wskazywać na to, że wydarzyło się coś złego pod moją nieobecność. Czarne myśli, coś, co uwielbiam. Wszystko jednak wyglądało całkiem normalnie. Z łazienki docierał do mnie szum wody, drzwi były lekko uchylone, więc domyśliłem się, że właśnie tam jest moja zguba. Muszę przyznać, że była to pewnego rodzaju ulga. Czasami nadal się boję. Przeraźliwie się boję, że Ivette kiedyś zrobi coś naprawdę złego. Sobie. Staram się nie dopuszczać do siebie takich myśli, ale wizje z naszej przeszłości, dopadają mnie w najmniej oczekiwanych momentach i wówczas nie umiem tego ot tak zwalczyć. Bo pamiętam, jak bardzo była słaba. Jak bardzo się pogubiła. I jak niewiele brakowało, bym stracił ją na zawsze.
Przymknąłem na chwilę powieki, odganiając od siebie te paskudne myśli. A następnie położyłem kwiaty na naszym łóżku, sam udając się do łazienki. Otwarte drzwi zawsze traktowałem jako zaproszenie. Albo raczej jako wymówkę, bądźmy szczerzy. Chyba nie muszę już okłamywać samego siebie?
Ivette brała prysznic, tak jak się spodziewałem. Uśmiechnąłem się do siebie, widząc jej zgrabną sylwetkę przez zaparowaną szybę kabiny prysznicowej. Rozebrałem się dość sprawnie i dołączyłem do niej niemalże niezauważenie. Stała przodem do ściany i opierała się o nią rękoma, patrząc w dół. Wiedziałem, co to oznaczało. Myślała, przeżywała, cierpiała w milczeniu. Bez słowa objąłem ją w pasie, przywierając do jej pleców. Dopiero wtedy zorientowała się, że nie jest już sama. Poczułem, jak drgnęła lekko zaskoczona. Przyjęła jednak moją bliskość, pozwalając objąć swoje ciało jeszcze szczelniej. Trwaliśmy tak przez dobre kilka minut, pozwalając, by ciepła woda obmywała nasze ciała. Napawaliśmy się sobą nawzajem, nie potrzebując do tego żadnych słów czy kolejnych czynów. Tyle wystarczyło, aby każde z nas miało pewność, że nie jest samo.
- Chyba nasza bańka szczęścia pękła. – Usłyszałem jej cichy głos w pewnej chwili. Tak chyba właśnie było. To, co udało nam się ostatnio stworzyć, stanowiło pewnego rodzaju schron. Próbowaliśmy ukryć się w nim przed całym złem, jakie nas spotkało. Zapomnieliśmy tylko, że nie da się tak żyć już do końca. Kiedyś musiał nadejść moment, w którym wszystko pęknie. I pękło. To było dzisiaj. Nie ma już naszej bańki.
- Tak – szepnąłem, obejmując ją jeszcze mocniej i ucałowałem jej ramię. – Teraz musimy nauczyć się naprawdę z tym żyć. Nie możemy już nigdzie tego przeczekać.

To był nasz pierwszy raz. Nigdy wcześniej nie żyliśmy w takim złudzeniu. Nigdy wcześniej nie potrzebowaliśmy chronić się przed tym, co się wydarzyło. Byliśmy chyba trochę zaskoczeni, że w ogóle udało nam się stworzyć coś podobnego. Że potrafiliśmy tak żyć, wypierając to wszystko z siebie. Mimo że wciąż to gdzieś w nas głęboko tkwiło, zachowywaliśmy się trochę, jakby wcale nie istniało. I nie wiem, czy było to raczej dobre, czy złe. Nie wiem, czy powinno w ogóle mieć miejsce w naszym życiu. Ale przecież byliśmy szczęśliwi. Bałem się, że już nigdy więcej nie będziemy. Że teraz, gdy już nasza mała bańka szczęścia rozpłynęła się w powietrzu, już nigdy nie będziemy umieć cieszyć się życiem. Chyba właśnie zdałem sobie sprawę, że słusznie się wtedy bałem. W końcu teraz ja jestem tutaj, a Ty… jesteś tam. Jeśli nie ma Cię przy mnie, nie mogę się cieszyć. Nie mogę się cieszyć, jeśli wiem, że już nigdy nawet przez chwilę nie będziesz obok. Niedługo już nie będzie nawet mnie. A my… MY pozostaniemy tylko wspomnieniem.

- Kiedy zdążyłeś kupić te kwiaty? – Ivette była wyraźnie zaskoczona tym, co zastała w naszej sypialni, gdy wyszliśmy z łazienki. Od razu podszedłem do łóżka, by wręczyć jej bukiet. – Przecież… Mieliśmy nawet…
- Co mieliśmy? – Uniosłem brwi, przerywając jej wypowiedź. Sama i tak chyba nie wiedziała, co chciałaby powiedzieć. Czyżbym aż tak odebrał jej głos swoim gestem? – Postanowiłem wręczyć ci bukiet czerwonych róż, więc to zrobiłem. Nie musimy świętować walentynek, bym mógł kupić ci kwiaty, jeśli mam taką ochotę. A miałem właśnie taką ochotę. – Oznajmiłem rzeczowo, na dobre zamykając jej tym usta. Te kwiaty to był chyba najlepszy pomysł, jaki mógł mi dzisiaj wpaść do głowy. I pomyśleć, że mało brakowało, a wylądowałbym w jakimś barze. Iv nie odpowiedziała nic, ale za to zarzuciła mi ręce na kark i obdarowała najsłodszym pocałunkiem na ziemi. Przy okazji zgniatając wszystkie róże, które próbowałem jej wręczyć. Na szczęście przeżyły to bliskie spotkanie z moją klatką piersiową. Moja klata również przeżyła, mimo że poczułem kilka wbijających się w nią kolców.
- Dziękuję. Są piękne. I jest ich, aż tyle! – Przejęła ode mnie bukiet i dopiero teraz mogłem dostrzec jej rozpromienioną twarz. Chyba naprawdę sprawiłem jej przyjemność tymi kwiatami. I to było takie proste? Kobiety. – Wstawię je do wody – rzuciła jeszcze przez ramię i tyle ją widziałem. No tak to byłoby na tyle. Zaśmiałem się pod nosem i podszedłem do okna, by je zasłonić.


Wbrew wszelkim obawom, kolejny dzień był spokojny. Nikt nie poruszał trudnych tematów, a moja mama szybko się ulotniła pod pretekstem spędzenia czasu z Billem. Odetchnąłem z ulgą. Chociaż tyle dobrze, że potrafi się powstrzymać i nie drążyć tematu. Mimo że na pewno bardzo ją to dręczy. Może kiedyś nadejdzie czas, gdy będziemy gotowi z Ivette o tym mówić. Na razie nawet nie czujemy potrzeby, by dzielić się z kimkolwiek naszą tragedią. Musimy teraz po raz kolejny przyswoić to wszystko i nauczyć się z tym żyć. Wydawało się, że już mamy to za sobą, ale niestety to byłoby zbyt proste. Myślę, że jednak i tak jest lepiej, niż się tego spodziewaliśmy.
- Na pewno masz ochotę tam iść? – zapytałem, gdy Ivette usiłowała ułożyć jakoś swoje niesforne włosy, robiąc przy tym przeróżne, momentami przerażające miny. Georg zaprosił nas na małą imprezę u siebie w domu z okazji rocznicy jego związku. Oczywiście głupio byłoby się nie pojawić, jest moim najlepszym przyjacielem. Niemniej nie byłem pewien czy Ivette jest na siłach. Nie chciałem traktować jej jakoś zbyt delikatnie, ale wciąż się martwiłem. Dlaczego zawsze, gdy coś przychodzi z łatwością, ma się wrażenie, że za moment cały świat zwali się na głowę..?
- Na pewno. Uwierz mi Kochanie, że o niczym innym nie marzę, jak się stąd wyrwać do ludzi chociaż na chwilę – oznajmiła z przekonaniem, co nawet mnie pozytywnie zaskoczyło. Miała w sobie naprawdę sporo zapału.
- Hm… Masz już mnie dosyć? – Zaśmiałem się, analizując ponownie jej słowa.
- Jak cholera – odparła całkiem poważnie, a moja mina diametralnie zrzedła. Ja sobie żartowałem a ona… naprawdę!? Nie oczekiwałem nawet takiej odpowiedzi! Co to ma w ogóle znaczyć!? – O mój Boże, Tom. Oddychaj! – Odwróciła się nagle w moją stronę i potrząsnęła mną lekko za ramiona. Chyba się zapowietrzyłem z wrażenia. – Wiesz, że jesteś bardzo głupi? – Uniosła brwi, przyglądając mi się wciąż badawczo. Ja się pytam – kto do cholery, podmienił moją idealną kobietę?! Jestem pewien, że właśnie wytrzeszczyłem na nią swoje oczy.
- Ty tak poważnie?
- Oczywiście, że nie. Właśnie dlatego jesteś głupi – skwitowała, jakby to było coś oczywistego. Już się zdążyłem w tym pogubić. – Dobra. Sytuacja wygląda tak: jeśli będziesz mi zadawał durne pytania, będziesz dostawał durne odpowiedzi. Okej? – Spojrzała na mnie pytająco, a ja jedynie byłem w stanie skinąć głową, wyrażając swoje zrozumienie. – Jesteś niereformowalny – dodała jeszcze, jakby mało mi dopiekła w ciągu ostatnich pięciu minut i zarzuciła mi ręce na szyję, przyciągając do siebie.
- Grabisz sobie – odezwałem się w końcu, marszcząc groźnie brwi. Roześmiała się, co świadczyło tylko o tym, że nie mam u niej żadnego autorytetu. – Jesteś dzisiaj nieznośna.
- Hej, zawsze taka jestem – przyznała bez ogródek. Trudno było się nie zgodzić, więc przemilczałem to, by przypadkiem jej nie rozjuszyć. – I niestety, ale już za późno byś mógł uciec. Trzeba było myśleć o tym, gdy mnie wyrwałeś po koncercie prawie trzy lata temu.
- Ja cię wyrwałem?! – oburzyłem się natychmiast. – To ty prawie zemdlałaś mi na rękach! – przypomniałem jej tak dla ścisłości. – Co za nieziemski podryw na omdlenie. Przyznaję, że byłaś pierwszą, której to się udało.
- Nie przypominaj mi. To było takie żenujące – mruknęła, wędrując myślami do tamtego wspomnienia. – A ty mnie wyniosłeś do swojego samochodu! Kto tak w ogóle robi!? – wytknęła nagle, śmiejąc się przy tym głośno. – I tak po prostu zabrałeś mnie na spacer. Jesteś tak bardzo nieodpowiedzialny – kontynuowała, kręcąc jednocześnie z dezaprobatą głową. Uśmiechnąłem się szeroko. Pamiętałem ten wieczór, jakby to było wczoraj. Jej słodką, wystraszoną twarz. Nieśmiały głos i to zagubione, zielone spojrzenie.
- To była najlepsza rzecz, jaką w życiu zrobiłem!
- Szczególnie gdy mnie zaciągnąłeś do swojego mieszkania w dniu moich osiemnastych urodzin…
- Sama tego chciałaś!
- Oczywiście. Mój Boże, nie wierzę, że byłam twoją fanką! – zawołała nagle z wielką ekscytacją, jednocześnie odsuwając się ode mnie. Jej oczy aż błyszczały z wrażenia. To było naprawdę nieziemskie i silne wspomnienie dla nas obojga. Było w tym coś zabawnego, ale jednocześnie mieliśmy świadomość, jak wiele znaczyło w naszym życiu. Bez tego nie byłoby nas tutaj dzisiaj.
- Oj byłaś! I to zakochaną fanką, moja droga.
- Wcale nie – zaprzeczyła, szturchając mnie zadziornie w ramię. – Jeszcze wtedy nie byłam zakochana.
- Byłaś, jestem pewien, że byłaś – podtrzymywałem swoją wersję i na nowo przyciągnąłem ją bliżej, układając dłonie na jej talii. – Byłaś szalenie zakochaną fanką – uzupełniłem, podkreślając każde słowo i nie zamierzałem pozwolić jej kolejny raz zaprzeczyć. Od razu zamknąłem jej usta, gorącym pocałunkiem.

Kochałaś się we mnie od samego początku. Wiedziałem to. Byłaś nią. Byłaś moją Zakochaną Fanką.